|
Aktualności
Macierzyństwo po francusku
23-04-2009 08:19
Mój syn Luca miał około trzech dni, kiedy pielęgniarka położyła na moim szpitalnym łóżku małą karteczkę. - Co to? - zapytałam zdezorientowana, podnosząc się z fotela, na którym usiłowałam karmić piersią. Pielęgniarka uśmiechnęła się uwodzicielsko. – C’est pour votre mari – zamruczała tajemniczo. To dla pani męża.
Skierowanie dotyczyło tradycyjnej we Francji procedury, określanej jako la rééducation périnéale apres accouchement, czyli poporodowa gimnastyka krocza. Jestem o wiele za wstydliwa i tchórzliwa, żeby z detalami opowiedzieć, na czym to polega, ale prawie każda francuska matka przez ten rytuał przechodzi. Powiedzmy, że przypomina to rozszerzony kurs gimnastyki okolic miednicy, w czasie którego wykorzystuje się także specjalne urządzenie elektryczne mające wzmocnić mięśnie kanału rodnego. – To po to, żebyś znowu mogła się kochać! – wykrzyczała jedna z moich wyjątkowo otwartych francuskich znajomych. – I żebyś szybko zaszła w następną ciążę! I urodziła mnóstwo następnych dzieci! Chyba żartowała. Seks to ostatnia rzecz, na jaką miałam ochotę. Dopiero co urodziłam po trudnej, zagrożonej ciąży. Sam poród był stosunkowo bezbolesny, dzięki francuskiemu systemowi faszerowania pacjentki narkotykami. Po wszystkim jednak czułam się, jakbym boso przebiegła maraton. Byłam wykończona. – Będzie pani potrzebowała antykoncepcji? – zapytała nazajutrz położna. – Skąd – odpowiedziałam, - ale może ma pani valium? Okazuje się, że moja reakcja była nietypowa. Zamiast usiłować karmić piersią (na co we Francji krzywo się patrzy, bo psuje biust), powinnam była skoncentrować się na sprawianiu przyjemności mężowi. A to dopiero początek rzeczywistości, która czekała mnie jako jeune maman. Przeprowadzka do Francji oznaczała dla mnie konieczność podjęcia swoistych studiów antropologicznych. Chociaż mój mąż jest Francuzem, nie miałam pojęcia, jak tu wygląda poród czy wychowanie dziecka. Czekał mnie prawdziwy wstrząs. Dziecko przyszło na świat dwa tygodnie po mojej przeprowadzce do Paryża, a urodziłam je w publicznym szpitalu w niezbyt szykownej dzielnicy. Nie zdecydowałam się na szpital brytyjski czy amerykański, jak wiele tutejszych imigrantek, bo mój publiczny oddział położniczy dysponował najlepszym we Francji zapleczem opieki nad noworodkiem, a także zatrudniał paryskiego doktora Spocka, profesora René Frydmana. To właśnie Frydman przyjął Lucę (wyciągając go czymś w rodzaju odkurzacza), a potem wyjaśnił mi, dlaczego powinnam wykonać la rééducation périnéale. Z wszelkimi szczegółami opisywał zalety tej procedury i wyjaśniał, że za sześć tygodni będę mogła ”kochać się” z mężem. Boże, jaka byłam zażenowana. Powiedział właśnie ”kochać się”, a nie ”współżyć”. Gapiłam się w podłogę. Przeżyłam prawie tuzin wojen i zdarzało mi się tygodniami dzielić namiot z żołnierzami. Ale w sercu pozostałam anglosaską cnotką. Dopiero co urodziłam w obecności chyba całego szpitalnego personelu (sala była pełna ludzi, którzy mi kibicowali – w pewnej chwili zdawało mi się nawet, że rozpoznałam kierowcę karetki), ale nie byłam gotowa rozmawiać o czymkolwiek znajdującym się poniżej pasa. Okazuje się, że początki la rééducation périnéale sięgają końca I wojny światowej, kiedy wszyscy młodzi Francuzi wyginęli, więc kobiety musiały jak najczęściej rodzić, żeby wyprodukować maksymalną liczbę nowych Francuzików. Argumentowano, że dzięki ćwiczeniom okolic miednicy będą szybciej gotowe do uprawiania seksu (a co za tym idzie, także do rodzenia mnóstwa dzieci). Zrobiłam co mi kazano, ale minął prawie miesiąc, zanim wybrałam się do kinezyterapeutki (w skrócie kine), czyli kogoś w rodzaju rehabilitantki, pulchnej Alzatki imieniem Sophie. Kiedy założyła gumowe rękawice, zrobiło się nerwowo. Zdenerwowałam się jeszcze bardziej, kiedy podeszła do mnie z ”sondą”, wyglądającą jak biała elektryczna różdżka. Tylko nie to, pomyślałam, szykując się do ucieczki. Sophie nie zwracała na to uwagi. Dzierżyła sondę jak miecz i wetknęła ją gdzie trzeba. Kiedy urządzenie znalazło się na miejscu, kazała mi po francusku ”ścisnąć”. Potem miałam zamknąć oczy i wizualizować. Zamknęłam oczy, bo byłam przerażona, i ściskałam przez kolejne 15 minut. Rozmawiałam o tym strasznym doświadczeniu z innymi młodymi kobietami, samymi Francuzkami, i wszystkie uznały, że dramatyzuję. To przecież nic wielkiego, przyjemna chwila relaksu. Powiedziałam im, że wolałabym się relaksować w łóżku z ”Paris Matchem”. Odbyłam 15 seansów opłaconych przez francuskie państwo, a potem lekarz wystawił mi skierowanie na 10 kolejnych, tym razem na mięśnie brzucha. Tak - dostałam prywatnego trenera na koszt podatnika, żeby mój brzuch wrócił do formy. To oczywiście wyjaśnia, dlaczego Francuzki wciskają się w obcisłe dżinsy w miesiąc po porodzie. Całe to doświadczenie, choć szokujące, miało swoje zalety. Na przykład nauczyłam się wielu francuskich słów, głównie z dziedziny anatomii, których zapewne więcej nie wykorzystam. Pęcherz, moczowód, nerki, woreczek żółciowy, punkt G i dno miednicy. Sophie pilnowała też mojej diety. "La régime - ca va?" powtarzała. Wyjaśniałam, że jem, co chcę, powołując się na karmienie piersią. Sophie tylko wzruszała ramionami. Całe doświadczenie porodu we Francji sprawiło, że nabrałam wyjątkowego szacunku dla tutejszych kobiet. Francuzki rodzą, podrzucają dziecko do żłobka, finalizują fuzje i przejęcia, uwodzą męża przepysznym blanquette de veau, a potem wskakują w te same dżinsy, w których chodziły jako szesnastolatki - wszystko to w parę tygodni po porodzie. Zrzucenie wagi zajęło mi cztery lata, a przez pięć pracowałam nad odzyskaniem koncentracji sprzed ciąży. Co do blanquette de veau – mój mąż przez sześć miesięcy odżywiał się daniami z pobliskiej włoskiej knajpy. Francuzki zachodzą w ciążę prawie bez przerwy (im więcej ma się tu dzieci, tym więcej pieniędzy dostaje się od państwa. Dostaje się forsę na wszystko – od pieluch po opiekunkę). Nie mają cellulitu, rozstępów, ani innych przypadłości, bo zazwyczaj młodo zostają matkami. Nie czekają z dzieckiem, jak ja, praktycznie do emerytury. Och, no i nie tyją w ciąży. Wolno im przybrać najwyżej 13 kilo, ale większość nigdy nie osiąga tej granicy. Nie zapomnę swojego smutku po spotkaniu ciężarnej koleżanki, na tydzień przed moim porodem. Zamówiłam dwa ciastka i gorącą czekoladę. Ona zamówiła zieloną herbatę. – Nie jesz? – zapytałam. – Chcę się zmieścić w bikini – odpowiedziała. – Wyjeżdżamy z Paulem na Wielkanoc. Zostawiamy dziecko z babcią. Francuzki nie ćwiczą, jak my – nie muszą. Od czasu do czasu idą na basen, albo trochę pobiegają po Ogrodach Luksemburskich. A kiedy dziecko stanie na własnych nogach, pojawia się kolejny aspekt francuskiego macierzyństwa: wrzaski. Kiedy je pierwszy raz usłyszałam na placu zabaw, nie wierzyłam własnym uszom. Ty potworku! Ty draniu! Ty kretynie! – We Francji doktor Spock ma opinię przesłodzonego – śmieje się znajoma psycholożka dziecięca. I choć to się może wydać bezduszne, ich dzieci są niesamowicie grzeczne. Jako pięciolatki wiedzą, jak się je ślimaki. Mówią "Bonjour, madame" i "Au revoir, madame", kiedy się przychodzi z wizytą do ich rodziców, zamiast zignorować gościa siedząc przed telewizorem. Francuskie wychowanie najwyraźniej działa. Wielka francusko-amerykańska matka, tancerka i śpiewaczka Josephine Baker (adoptowała dużo dzieci i wychowała je na francuskiej wsi) określiła swoje francusko-amerykańskie doświadczenia, jako ”deux amours”. Zgadzam się z nią całkowicie. Uwielbiam obydwie strony macierzyństwa. Ta anglosaska (czy w moim przypadku, raczej włosko-amerykańska) uczy mnie, że w macierzyństwie chodzi o mojego syna. Strona francuska natomiast uczy, że chodzi też o mnie – o dno miednicy i nie tylko. Źródło: www.dziecko.onet.pl Zdjęcie: www.images.google.pl |
STATYSTYKI
zdjęć | 7598 |
filmów | 425 |
blogów | 198 |
postów | 50488 |
komentarzy | 4204 |
chorób | 514 |
ogłoszeń | 24 |
jest nas | 18899 |
nowych dzisiaj | 0 |
w tym miesiącu | 0 |
zalogowani | 0 |
online (ostatnie 24h) | 0 |
Zobacz inne nasze serwisy:
Nasze-choroby.pl to portal, na którym znajdziesz wiele informacji o chorabach i to nie tylko tych łatwych do zdiagnozowania, ale także mających różne objawy. Zarażenie się wirusem to choroba nabyta ale są też choroby dziedziczne lub inaczej genetyczne. Źródłem choroby może być stan zapalny, zapalenie ucha czy gardła to wręcz nagminne przypadki chorób laryngologicznych. Leczenie ich to proces jakim musimy się poddać po wizycie u lekarza laryngologa, ale są jeszcze inne choroby, które leczą lekarze tacy jak: ginekolodzy, pediatrzy, stomatolodzy, kardiolodzy i inni. Dbanie o zdrowie nie powinno zaczynać się kiedy choroba zaatakuje. Musimy dbać o nie zanim objawy choroby dadzą znać o infekcji, zapaleniu naszego organizmu. Zdrowia nie szanujemy dopóki choroba nie da znać o sobie. Leczenie traktujemy wtedy jako złote lekarstwo na zdrowie, które wypędzi z nas choroby. Jednak powinniśmy dbać o zdrowie zanim choroba zmusi nas do wizyty u lekarza. Leczenie nigdy nie jest lepsze od dbania o zdrowie.